Gliwice - Ptakowice
Od czasu ostatniej,
dekadenckiej wyprawy do Żor minęło trochę czasu. Powodem była kolejna,
niebanalna kontuzja, dla równowagi u Marcina. Nie tylko dziury czają się na
szosie, ale także szyny tramwajowe i tylko święty Krzysztof wie co jeszcze. Boję się, że w naszej ekipie wszelkie
złamania i stłuczenia zaczną w końcu obrastać legendą, która mam nadzieję
odbije się dobrym światłem w opowieściach dla potomnych. Fatalne złamanie palca
Marcina i jego wyprowadzka do stolicy wykluczyła nas na długie tygodnie z
jakichkolwiek wypraw. W końcu, po usunięciu kuriozalnie wyglądającej szyny
naciągowej ,,Suzuki'' mogliśmy ponownie wsiąść na rowery. Z powodu dłuższej
przerwy postanowiliśmy rozgrzać kości na niedalekiej trasie do małej
miejscowości Ptakowice.
Jadąc na mroźną północ zdawało mi się, że to właśnie ten kierunek wybieraliśmy najczęściej. Po szybkim rekonesansie na blogu okazało się, że wynik północ – południe jest remisowy. Kierując się na Zbrosławice chcieliśmy wstąpić do przydrożnego baru, który niewątpliwie miał swoisty klimat.
Jadąc na mroźną północ zdawało mi się, że to właśnie ten kierunek wybieraliśmy najczęściej. Po szybkim rekonesansie na blogu okazało się, że wynik północ – południe jest remisowy. Kierując się na Zbrosławice chcieliśmy wstąpić do przydrożnego baru, który niewątpliwie miał swoisty klimat.
Marzyła nam się gorąca herbata bo na dworze
zaledwie 2 stopnie na plusie, ale głównym celem było chwycenie kijów i szybka
partia w bilarda (wiedzieliśmy, że jest tam mały stół bilardowy). Niestety na
drzwiach przywitała nas plakietka, bar otworzyć mieli dopiero o trzynastej. Nie
myśląc długo ruszyliśmy do miejscowości, którą nie raz już odwiedzaliśmy i z
którą przypuszczam już nawet was połączył swego rodzaju sentyment. Kamieniec i
nigdy nie nudząca się zjeżdżalnia. Zatrzymując się w tym obowiązkowym miejscu
nie dało się odpędzić niedawnych obrazów lata, jeszcze z czasów najdalszej
szarży do Częstochowy. Nie wiem jak dla kogo, bo Kamieniec to tylko jeziorko, przykuwający oko cmentarz, łąka, plac zabaw i uzdrowisko, ale dla mnie to miasteczko ma jakiś wyjątkowy
charakter, jakąś spirytualną cząstkę harmonii.
Po wyjechaniu z Kamieńca
kierowaliśmy się różnymi nierozdziewiczonymi trasami, które dostarczyły nam
wielu być może nieciekawych dla typowych Kowalskich, ale klimatycznych dla nas
obrazów opuszczonych domów, altanek działkowych i fragmentów gospodarstw rolniczych.
Jedno z takich miejsc przypominało mi mały, zapuszczony obóz bandytów. W
powietrzu raz po raz unosił się smród dymu, jakże specyficzny dla późnego
listopada, który w niektórych miejscach przypominał wiszącą nad łąkami mgłę. W
dalszej drodze przejeżdżamy przez Zbrosławice gdzie dowiadujemy się o
nowopowstałej Biedronce. Podróż urozmaicił uradowany czworonożny przyjaciel,
który zrównał się z naszymi kołami jak pies na początkowych stronach komiksu
Strange Years autorstwa Artura Kurasińskiego i Michała Śledzińskiego. W
odróżnieniu od tamtego pupila ten był na tyle głupi by wpaść pod przednie koło
Marcina. Zwierzę odskoczyło w porę, unikając wypadku. Marcinowi też na
szczęście nic się nie stało. Pies został w tyle wlepiając w nas smutne spojrzenie.
Jak widzicie niesiemy ze sobą kontuzjalistyczny potencjał.
W drodze powrotnej docieramy do już otwartego baru - ,,Baru na Rozdrożu''. Po chwili dwóch samotnych amigo spotyka drobne rozczarowanie. Lokal został wynajęty na przyjęcie urodzinowe i choć goście mieli zjawić się dopiero za godzinę, to bilardowa mata mogła posłużyć co najwyżej jako szwedzki stół. Nie pozostało nam nic innego jak rozgrzać się przy ciepłej herbacie, którą podano w gołej szklance bez ucha i nawet bez kultowego reliktu minionej epoki - plastikowego koszyczka.
W drodze powrotnej docieramy do już otwartego baru - ,,Baru na Rozdrożu''. Po chwili dwóch samotnych amigo spotyka drobne rozczarowanie. Lokal został wynajęty na przyjęcie urodzinowe i choć goście mieli zjawić się dopiero za godzinę, to bilardowa mata mogła posłużyć co najwyżej jako szwedzki stół. Nie pozostało nam nic innego jak rozgrzać się przy ciepłej herbacie, którą podano w gołej szklance bez ucha i nawet bez kultowego reliktu minionej epoki - plastikowego koszyczka.
Na dokładkę w telewizorze puszczali akurat starą wersję Supermana,
którą kiedyś śledziliśmy z napięciem, a i teraz przyciągała spojrzenie, gdy
człowiek ze stali zamroził i przeniósł jezioro :D. Powróciły wspomnienia z
dawanych lat i największy absurd z uniwersum komiksów, a mianowicie tożsamość
Supermana skrywana jedynie pod wielkimi jak rower okularami Klarka Kenta.
Na pograniczu Gliwic
pozdrawiamy kolarza ,,profesjonalistę'', który odwzajemnia powitanie z
serdecznością, mam nadzieję że będzie takich więcej i nasze myślenie o nich
nieco się zmieni. Rowerowe doświadczenie nauczyło nas, że kolarze z
profesjonalnym ekwipunkiem i wizerunkiem nie traktują nas zbyt poważnie i do
tej wycieczki nikt z ZAWODOWCÓW nie uraczył nas odwzajemnionym pozdrowieniem.
Tymczasem nie chorujcie i czekajcie grzecznie na świętego czerwonego, czołem!